Taka refleksja mnie ostatnio dopadła, że koło 30 % mojej garderoby powstała w wyniku bardziej lub mniej udanych podbojów "szyciowych" (tak - "szyciowych", bo do miana "krawieckich" nawet się nie zbliżyły), ale chyba jeszcze nigdy nie udało mi się trzymać od deski do deski upatrzonego wykroju. I nie chodzi mi tylko o instrukcję, co z czym najpierw i gdzie upiąć, przyciąć, przestębnować, rozprasować - bo na to chyba każda przyzwoicie władająca maszyną istota ma swój własny przepis... Chodzi mi o zmiany istotne, konstrukcyjne, które zazwyczaj powodują, że ostateczna wersja staje się bardzo ubogim krewnym pierwowzoru. Dopasowanie to zazwyczaj podstawa - zwłaszcza jak nie ma się wymiarów modelki :/. Ale dopasowanie, a całkowite odejście od koncepcji kroju, to już dwa zupełnie różne tematy ...
Tym razem, jak zwykle zarzekałam się, że już od początku do końca pójdzie jak po maśle - bo 100% z wykroju. Model wybrany od dawna - nr 121 z Burdy 12/2011.
Oryginał wyglądał tak:
Marzyła mi się wersja jasna - najlepiej biała z czarnym spodnim kołnierzem i klapkami. Wybrałam więc materiał ... i nie wiem co mnie przyćmiło w sklepie, iż wydawało mi się, że będzie to najlepszy wybór do tego modelu - ważne, że przyćmienie owo trwało naprawdę dłuuugo.. ) wiele za długo, bo aż do pierwszej przymiarki ... Co prawda problemy z przyklejeniem do niego flizeliny wzbudziły pewne zaniepokojenie, ale w amoku krojenia całkiem sporej płachty materiału, brnęłam dalej...
Rozsądek przyszedł późno, kiedy rozstrzygały się losy, czy wszystko wrzucić tam, gdzie tego miejsce- czyli do kosza, czy też stoczyć jeszcze jedną bitwę, bo model owy jest z tkaniny wełnianej, nie jest zbyt spasowany, przez co nabiera charakteru para - płaszczykowego żakietu na ciepłe jesienne spacery... Więc gdzie tam na niego moja płachta - sztywne, cienkie coś o strukturze przypominającej namiotowe płótno....
Pierwsza przymiarka - niech przemilczę szczegóły ... ogólny efekt był taki, że wykrój na manekinie przypominał bardziej szeleszczący latawiec niż żakiet....
No ale wzięłam się w garść i przez kilka dni walczyłam z wykrojem wytrwale, charakter cięć - zwłaszcza w okolicy zaszewki piersiowej nie pozostawiał mi zbyt dużego pola manewru...I jeszcze ten przeklęty materiał, który ni jak nie chciał się układać w żadnym kierunku! Po wielu, naprawdę przykrych słowach wypowiedzianych pod jego kierunkiem, obecnie wygląda on tak:
Oczywiście doskonałości nie osiągnie nigdy - chyba, że skroję boczne kliny od nowa, no i jeszcze może całe przody oraz kiszenie... Wymaga jeszcze sporo poprawek począwszy od kołnierza, po rękawy, które jak nigdy nie wszyły się gładko, po lekkie poprawki spasowania tyłu... Ale z nadzieją patrzę w przyszłość, że doprowadzę to dzieło mej rozpaczy do stanu - oględnie mówiąc - użytecznego .
P.s. Jako początkująca blogerka chciałam, niniejszym, wyrazić me zdumienie, ile można pisać o płachcie przerabianej na żakiet ....